Pierwsze dni
Pierwsze dni
Narodziny wcześniaka – narodziny rodzica
Przeczytasz w ciągu:
3:28 min.
Udostępnij:
Hura będziemy mieli dziecko! Za nami już pierwszy trymestr, teraz czekamy na USG „połówkowe”, co powie lekarz, czy te delikatne ruchy, to sprawka naszej córeczki, a może to synek ćwiczy nóżki, by za parę lat ganiać za piłką.
Nie wiemy kto się ukrywa w moim brzuchu, ale najważniejsze, że maluch jest zdrowy. Ma wszystko co potrzeba, nawet w czasie badania widzieliśmy, jak ssie swoją rączkę. Jest duży, waży prawie 600 gramów, w końcu możemy ogłosić całemu światu tę radosną nowinę. Zaczynam już szperać po Internecie, wybierać wózek, meble do dziecięcego pokoiku, ostatnio nawet nie mogłam się oprzeć i kupiłam pierwsze body, takie z kołnierzykiem polo, tak samo dobre dla chłopca, jak i dla dziewczynki. Wspólnie snujemy plany, jaki będzie nasz maluch, gdzie spędzimy najbliższe wakacje, szukamy odpowiedniego imienia, tata wybiera imiona dla córki, ja dla synka, czuję, że to chłopiec.
Kilka tygodni później, nasze marzenia pękają jak bańka mydlana, w poniedziałkowy poranek budzi mnie silny ból brzucha, jedziemy do szpitala. W izbie przyjęć dowiadujemy się, że to skurcze porodowe, nie mogę w to uwierzyć. Blok porodowy, to miejsce nie dla mnie, przecież ja mam urodzić dopiero za trzy miesiące. Jest nadzieja, podane leki zadziałały, ból minął mogę się zdrzemnąć. Wysyłam zdenerwowanego męża do domu, niech odpocznie. Moja radość nie trwała długo, odpłynęły wody płodowe, a skurcze pojawiły się ze zdwojoną siłą. „Rodzi pani” usłyszałam, byłam w szoku. Zamieszanie, komendy, przyj, oddychaj, przyj i cisza. Wiedziałam, że dziecko się urodziło, ale ta cisza nie wróżyła niczego dobrego. Przerwało ją w końcu nieśmiałe kwilenie i głos położnej – „ma pani córkę”. Za chwilę pani doktor podała mi zawiniątko, „proszę pocałować malutką, zabieram ją na OIOM, tam będzie czekała na mamę”.
Zostałam sama ze swymi myślami – dlaczego tak się stało? czy coś przegapiłam? może powinnam mniej pracować? Ale przecież ciąża przebiegała książkowo. Nie było powodu do zmartwień. Miałam świetne wyniki, każde USG potwierdzało prawidłowy rozwój malucha.
Zastanawiałam się, co się dzieje z moim dzieckiem, czy żyje, przecież jest takie malutkie. Zadzwoniłam do męża, był już w szpitalu, obiecał że zaraz do mnie przyjdzie.
Nie zdążyłem dojechać do domu, wspomina ojciec Zosi. Odebrałem telefon i nie mogłem uwierzyć, co się stało. W szpitalu usłyszałem: „jest pan ojcem”, nie wiedziałem co robić, przecież to dopiero 26 tygodni, nie może być dobrze, nie wiedziałem, czy się cieszyć, że jest, czy myśleć o najgorszym. Poszedłem na OIOM, zobaczyłem tą maleńką istotkę podłączoną do tych wszystkich rurek, była taka biedna, a jednocześnie taka dzielna. Co mam powiedzieć żonie, lekarze nie chcieli robić nam wielkich nadziei. Mówili coś o niedojrzałości płuc, przecieku w sercu, wylewach w mózgu, wymieniali jakieś procenty, niewiele z tego rozumiałem. Zapamiętałem „trzeba czekać”. I jeszcze to, że potrzebne jest mleko mamy, nawet kilka kropli, to było naszą nadzieją.
Tak oto staliśmy się rodzicami wcześniaka, Nasza córka walczyła o życie na OIOM-ie, a my powoli uczyliśmy się jak być jej rodzicami. To co mogliśmy jej na razie dać to te kilka kropli mleka i naszą obecność. Wszystko to nie było takie łatwe. Czasem nie mogliśmy pohamować łez. Widok maleńkiego, zmęczonego ciałka rodził pytania. Czy to wszystko ma sens, jak będzie wyglądała nasza rodzina, czy poradzimy sobie z jej wychowaniem jeśli będzie niepełnosprawna, a może to właśnie nam się uda i nasza maleńka córeczka będzie zdrowa.
Mijały tygodnie, Zosia rosła, my nauczyliśmy się dostrzegać jej maleńkie sukcesy, samodzielny oddech, wspomagany jedynie przez CPAP, trawienie całych porcji mleka, pierwsze sukcesy jedzenia z butelki, pozytywne wieści od okulisty i neurologa. Pojawiające się kłopoty nie były już dla nas takie dramatyczne. Wiedzieliśmy, że wcześniaki muszą mieć czasem przetoczoną krew, że antybiotyk wyleczy infekcję, która się przyplątała. Staraliśmy się być przy Zosi, obserwować ją, rozumieć jej zachowanie, kangurować, przewijać, w końcu po raz pierwszy przystawić do piersi. Wszystkiego musieliśmy się uczyć, a nasza maleńka córeczka uczyła nas przede wszystkim cierpliwości. I ona, i my poznawaliśmy się wzajemnie, we własnym tempie, pod czujnym okiem personelu, który nam towarzyszył, który przede wszystkim uratował nasze dziecko. Czasami nawet byliśmy trochę zazdrośni, że panie pielęgniarki spędzają z Zosia więcej czasu niż my, że lepiej, szybciej potrafią ją przewinąć, nakarmić, ale w końcu zrozumieliśmy, że szpital to tylko krótka chwila w życiu naszego dziecka, że wkrótce opuścimy to miejsce i że Zosia będzie już w domu. Po prawie 100 dniach Zosia wróciła do domu. Lęk, który nam towarzyszył od jej porodu, nie zniknął, ale zdecydowanie lepiej potrafimy sobie z nim radzić. Opieka nad naszą rodziną trwa nadal. Jesteśmy pacjentami poradni neonatologicznej, możemy tam korzystać z opieki lekarza, a także w miarę potrzeb z konsultacji psychologa i fizjoterapeuty.
Wspominając dzień porodu naszej córeczki wiemy, że ten czas spędzony w szpitalu potrzebny był jej, by mogła dojrzeć urosnąć, a i nam – byśmy stali się jej rodzicami. Ciąża gwałtownie się zakończyła, nie byliśmy przygotowani na narodziny wcześniaka. Nasze plany, marzenia rozpadły się jak domek z kart. Potrzebowaliśmy czasu, by na nowo poznać nasze dziecko, by prawdziwie się z nim spotkać, zrozumieć jego potrzeby i zbudować wspólne plany na przyszłość. Potrzebowaliśmy wsparcia innych, marzyliśmy by ktoś powiedział „wszystko będzie dobrze”, ale takie słowa nie padały. Czasem wolelibyśmy, by oszczędzono nam skrajnie pesymistycznych rokowań co do życia naszego dziecka, bo przecież medycyna to sztuka, nie ma charakteru absolutnego i zawsze można zostawić margines nadziei. Z drugiej strony rozumiemy, ze lekarze ratując życie tak skrajnie maleńkich noworodków, nie mogą rozbudzać fałszywych nadziei, każda rodzina musi ją znaleźć sama. Bo, jak powiedział Tischner, nadzieja przychodzi do nas wraz z drugim człowiekiem, więc jeśli jest spotkanie, jest życzliwy drugi człowiek – jest też nadzieja. Tacy ludzie opiekowali się naszą Zosią pozwalając nam wzrastać w naszym rodzicielstwie.
To opowieść rodziców Zosi, Tomka, Alana, Karoli i tysięcy innych wcześniakowych mam i ojców. Może i Ty odnajdziesz w niej swoją historię.
Tekst pochodzi z 1. numeru gazetki „Mam(y) wcześniaka”
WRÓĆ DO LISTY ARTYKUŁÓW